Przejdź do głównej zawartości

Le Nord


Gdy w zeszłym roku odwiedzałyśmy z Czytaczką Moniką Hornbæk, "duńskie Saint-Tropez", doszłyśmy do wniosku, że trzeba by się wybrać do tego prawdziwego Saint-Tropez i porównać. Zaraz potem stwierdziłam jednak, że jeżelibym już miała jechać do Francji, to wolałabym zwiedzić jej północ. W tym to momencie zdałam sobie sprawę, że moim życiem rządzi przedziwny paradoks: lubię ciepło, a jednocześnie bardziej mnie ciągnie w rejony, w których jest zimno. I tak oto tego lata, podczas gdy wszyscy znajomi narzekali w fejsbukowych statusach na niekończące się upały, ja znalazłam się w Normandii i Bretanii, które słyną na całą Francję ze swojej deszczowej pogody i gdzie często od zabytku do zabytku trzeba przemykać przez ulewę. Sami mieszkańcy tych krain podchodzą do tego problemu z dystansem i nie brak jest tam pocztówek, plakatów i innych pamiątek ironicznie go komentujących.


Na przykład zwiedzając bliźniacze kurorty Deauville i Trouville zatrzymaliśmy się na chwilę na jednej z ich widokowych, stromych ulic, aby popodziwiać roztaczająca się stamtąd panoramę na malownicze miasta, szeroką piaszczystą plażę, morze... a nad nimi, prostopadle do wybrzeża, długą i ciemną chmurę, z jednej strony wiszącą tak nisko, że zdawało się, zawadzającą o dachy domów, z drugiej - sięgającą daleko, po horyzont. I pędzącą w naszym kierunku wzdłuż plaży z zadziwiającą szybkością, niczym smok z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Na chwilę przed tym, zanim do nas dociera, jego oddech nagle podrywa nasze włosy i ubrania; za nim jego ogon sunie po powierzchni morza wzburzając powierzchnię wody. A krok w krok za nim sunie ulewa tak rzęsista i gęsta, że zupełnie zasłoniła widok na miasta. W ostatniej chwili chowamy się do samochodu, jednak zanim ruszymy, z dachu pobliskiego domu coś ciężkiego spada nam na maskę - jednak ściana deszczu jest zbyt nieprzenikniona, żeby zobaczyć co to było i już nigdy się tego nie dowiemy: gałąź? dachówka? miniaturowe UFO...?




Na takie właśnie przeżycia narażony jest turysta we Francji. Ale nie to jest powodem, dla którego jakoś omijałam do tej pory ten kraj w swoich podróżach. Owszem, byłam tu dwa razy na nartach - ale wszystkie alpejskie kurorty są do siebie tak podobne, że to właściwie nic nie znaczy - i kiedyś spędziłam pół dnia w Awinionie w drodze do Hiszpanii - ale to było dawno i, jak powiada mądrość ludowa, nieprawda. Ale rzeczywistość jest taka, że jedynym, co tak naprawdę kiedykolwiek chciałam zobaczyć we Francji, był Mont Saint-Michel. Być może miała tu znaczenie kwestia językowa - z jakiegoś powodu język francuski znajduję irytującym i mimo kilku prób nauczenia się go, nie pozostało mi z lekcji w głowie wiele więcej niż dwa zdania ("Est-ce qu'il-y a un balcon chez toi?" oraz "Je voudrais avoir une petite maison dans les Alpes avec un petit jardin."), niestety zupełnie nieprzydatne w podróży. Dlatego też mam obecnie wielkie problemy z opowiadaniem, gdzie właściwie byłam, ponieważ wymowa francuskich nazw miejscowości, jeżeli nawet rządzi się jakimiś prawami, to są to prawa mi nieznane (choć szczerze mówiąc mam podejrzenie, że z zapisem w języku francuskim jest podobnie jak z wieloma językami pozaeuropejskimi, w których zapisuje się tylko spółgłoski, a samogłoski pozostawia domyślności czytelnika). To już łatwiej jest podróżować po Islandii! Z obserwacji poczynionych w czasie pobytu wynika jednak, że nie jest prawdziwą powszechna opinia, jakoby Francuzi obruszali się, gdy kaleczy się ich język, a ponadto, jeśli potrafią, bez oporów przechodzą na angielski - no ale właśnie, nie zawsze potrafią. Nawet będąc właścicielami hotelu w uczęszczanej przez turystów miejscowości. No cóż, są na tym świecie dziwniejsze rzeczy. 

Cdn.

Komentarze